Pokazywanie postów oznaczonych etykietą osobiście. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą osobiście. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 24 września 2015

Walter Hofer, Alexander Stoeckl, Richard Freitag, Manuel Poppinger, Piotr Żyła, Kamil Stoch

No to jestem. Obiecałam Wam gęste tłumaczenia, ale szczerze ich nie znoszę, zarówno czytać, jak i pisać. I nie wiem czego bardziej.
Dużo się u mnie ostatnio dzieje. Wydaje mi się, że pozytywnych rzeczy, więc w zasadzie powinnam się cieszyć. I chyba cieszę, bo żadnego doła, nawet małego, już dawno u siebie nie zauważyłam (odpukać!). Co to za rzeczy? Rzeczy w zasadzie z pozoru błahe, dotyczą mojego nudnego życia codziennego. Autografów na szczęście też przybywa, może nie jest to wyśniona ilość, ale zdecydowanie podpisy, o których można śnić. ;)
Na moim facebookowym profilu (przypominam, że go mam) wspominałam kiedyś o tym, że wrzesień zapowiadał się ciekawie. Chodziło o 40. Festiwal Filmowy w Gdyni, na którym miałam być obecna. Niestety musiałam zrezygnować z tego wyjazdu. Z ciężkim sercem, bo jednym z gości była Pani Jadwiga Barańska, którą kocham i wielbię całym sercem.
Możemy uznać to za gęste wytłumaczenia? Dobra. Odhaczone. 
Przejdźmy do nowego wpisu. Podczas gdy inni już dawno zostawili sprawę w tyle, ja postanowiłam nadal pławić się w fantastycznych wspomnieniach z Wisły.


O, w tej notce mam dużo do skomentowania. No to po kolei.
Albo nie, od końca. Cholera, no i nie wiem.
Dobra, zacznę ogólnie o zawodach.
W poprzednim wpisie wspominałam, że nie płaciłam za bilet na zawody. Wiecie, bardzo się z tego cieszę, bo gdybym płaciła, prawdopodobnie byłabym bardzo zła. Kupowałabym bilet na strefę stojącą (sektor B1 na TEJ mapie) i osiągnęłabym całe nic. Nie widać tego na mapkach i schematach, ale ten sektor nie przylega do zeskoku. Jeśli masz szczęście, długą rękę i odpowiednią miejscówkę, może złapiesz jakąś kartę autografową po zawodach, gdy skoczkowie wychodzą do barierki, ale to też nie jest gwarantowane, bo Ciebie i skoczka dzieli jeszcze przejście dla tzw.VIP-ów, którzy też chcą autograf, zdjęcie, chcą wyjść, jeść, pić, srać, generalnie im się wszystko należy, a przynajmniej tak im się wydaje. I mogą Ci ten autograf wyrwać sprzed nosa (przepraszam wszystkich, którym zabrałam kartę, serio, myślałam, że to dla mnie). Lepszym miejscem do zbierania podpisów jest sektor A3. Z tego co widziałam dosyć sporo skoczków zatrzymywało się przy kibicach po skoku. Na tym schemacie nie widać mojego sektora. W zasadzie widać, bo sektor B1 z tego schematu to sektor dla ludzi z akredytacją, przylega do zeskoku i do przejścia dla skoczków. Tam się zbiera i ogląda najlepiej. ;)
W kwestii zbierania podpisów mam jeszcze jedną uwagę. Zrozumcie, skoczek ma prawo odmówić podpisu. Wszystko zależy od tego w którym momencie go poprosicie. Z tego co zauważyłam nawet nie ma sensu prosić zawodnika po pierwszej serii (chyba że to "drugo-" czy nawet "trzecioligowy" skoczek, który nie ma szans na awans do serii finałowej). Pierwsza seria jest bardzo nerwowa, zawodnicy się spieszą, bo muszą przejść przez wszystkie kontrole i odprawy, skonsultować skok z milionem osób, na nowo się rozgrzać, wjechać na górę i skoczyć ponownie. To jest stres i gra, liczy się każda sekunda, a gdy X, Y czy Z zatrzyma się przy Kasi i Marysi, to dlaczego nie miałby się zatrzymać przy Janku? Przecież Janek też ma prawo prosić o autograf. A Tomek o zdjęcie. A cała masa innych osób o inne rzeczy. Po kwalifikacjach nie jest źle, ale najlepiej jest po serii finałowej, bo wtedy jest już luz, skoczkowie zabierają swoje zdjęcia i sami wychodzą do kibiców, jest już uśmiech i cierpliwość. Najlepszym dowodem jest Walter Hofer, którego każdy normalny człowiek po prostu się boi i spina się na sam jego widok. Ja też. Kiedy w trakcie zawodów przechodził obok mnie, aż czułam jak mnie coś mrozi. Zawody się kończą, Mazurek Dąbrowskiego wybrzmiał, migawki aparatów ucichły, Walter rusza w tłum, uśmiecha się, rozmawia, robi zdjęcia z kibicami, rozdaje autografy. Przysięgam, szczęka mi opadła. Z lekką obawą poprosiłam go o zdjęcie i autograf, więc wyobraźcie sobie moją minę, kiedy Walter Hofer mnie przytulił i sam złapał za telefon (telefon mu wyrwałam, dyrektor dyrektorem, ale jakby zepsuł to nie wiem, czy doczekałabym się rekompensaty...). Wniosek: nie taki diabeł Walter straszny, jak go malują. 
Dalej mamy Alexa, ale teraz powiem o Kamilu, bo boję się, że nie dotrwacie do końca wpisu, a koniecznie muszę o nim wspomnieć (bo od wielu lat jest moim najukochańszym skoczkiem, o czym pisałam już tysiąc razy). Oczywiście Kamil miał największe branie. Od razu napiszę sprostowanie, bo zaraz jakiś hejter (mam już hejterów, czy jeszcze nie osiągnęłam tego progu popularności?) mi wypomni, że zawsze krytykuję ludzi, którzy zbierają po dziesięć podpisów od tej samej osoby, a sama tak robię w kwestii Kamila. Otóż, moi drodzy potencjalni Hejterzy (tyle szacunku, że aż wielka litera), moja krytyka tyczy się ludzi, którzy robią tak za każdym razem. Owszem, mam 6 podpisów Kamila (tylko? serio?), ale tych sześć podpisów mam w sumie. Z trzech spotkań i dwóch listów (przy czym jeden dostałam ryczałtem z PZN-u), nie podsuwałam mu dziesięciu fotek pod nos paraliżując kolejkę. Ale wracając do meritum. Przed wyjazdem wyciągnęłam z albumu wywołaną fotkę z Kamilem (Tak, to ja. Chyba nie myśleliście, że młoda Cindy Crawford?) i uparłam się, że musi mi ją podpisać. Po zawodach stoję przy barierkach i czekam na niego, a po napierającym na moje plecy tłumie domyślam się, że jest już niedaleko. Wyciągam więc zdjęcie i mazak (moja uwaga: bierzcie grube markery. Zawsze.) i czekam. Idzie Kamil i tłum się ożywia, każdy coś chce, a on już niemal mechanicznie odpowiada i rozdaje karty: dzięki, proszę, proszę, dzięki, nie zapeszajmy, dzięki, jasne, dzięki. Doszedł do mnie, podaje kartę, a ja nic. Tu się na moment zaciął, bo taka reakcja była chyba mało spotykana. Wtedy zauważył to zdjęcie i... dziewczyny (bo na facetach to wrażenia nie zrobi), dobrze, że stałam przy barierkach, bo Kamil uśmiechnął się tak, że na bank nogi odmówiłyby mi posłuszeństwa. W tamtej właśnie chwili przypomniałam sobie wszystkie sportowe (i pozasportowe też) emocje, które napędzały moje uwielbienie do skoków a które niestety na jakiś czas zapomniałam. Ale to już nie jest ważne. Wszystko wróciło i wróciło na dobre, utwierdzając mnie w przekonaniu, że to, co sobie kiedyś wymarzyłam to nadal to, do czego chcę dążyć. Nieważne, że nie do końca rozumiecie. Kiedyś dokładniej Wam to wyjaśnię, ale... to za kilka lat. O ile MJ's przetrwa.
To teraz szybko o Aleksie! Alexa spotkałam już w Zakopanem, ale jakoś tak nie przywiązywałam do niego wielkiej uwagi, bo moim głównym targetem tamtego wyjazdu był Kamil (serio? szok!). Byłam tam jednak z moją koleżanką Agą, która z kolei bardzo przywiązywała uwagę do Alexa. Wzięła od niego autograf, zrobiłam im wspólną fotkę, później poszłyśmy na piwo (już bez niego, niestety). No dobra, dwa piwa. Chyba. Mniejsza. Wracałyśmy do naszego hotelu, już lekko uchachane i uchichotane i jedna z nas rzuciła "sprawdźmy, czy całodobówka czuwa". No dobra, to idziemy. Całodobówka jest, ale poza tym ulica pusta. To idziemy dalej, aż na horyzoncie pojawia się jakiś człowiek. 
M.J.: Patrz, ktoś idzie.
Aga: Pewnie Alex.
M.J. i Aga: (pijacki rechot przepełniony poczuciem zajebistości)
M.J.: (gdy dojrzała wyraźnie nadchodzącą postać) (cenzura) Aga, to NAPRAWDĘ jest Alex...
Aga: (cenzura) (osłupienie)
Alex: (pogodnie) Hello!
M.J. i Aga: He... he... helo...
Tak było kiedyś w Zakopcu, a teraz Alex przechodził obok, już nie taki piękny i młody jak kiedyś (zdziadziałeś trochę, taka prawda), ale go zaczepiłam. Jak sobie poszedł to pomyślałam "cholera, Aga to jednak ma oko do facetów...". Spojrzenie ma bystre, czają się tam diabełki... poza tym, kurczę, ja tak lubię tego faceta, że nie wyobrażam sobie nie mieć jego podpisu! Czekam na zimowy sezon i trzymam kciuki za Norwegów, żeby odnaleźli dawną świetność.
Nie udało mi się zrobić zdjęcia z Piotrkiem, ale dobrze, że mam chociaż podpisy. Od czego są kolejne zawody? ;)

Gratuluję wszystkim, którzy dotrwali do końca tego wpisu. Nic nie wygraliście, ale bardzo mi miło, że ktoś to przeczytał. ;)

Pozdrawiam
M.J.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Thomas Diethart, Andreas Wank, Harri Olli, Jurij Tepes, Marinus Kraus, Stefan Kraft

Przyszła pora i na mnie. Na mnie i moje wspomnienia z Wisły. Część pierwsza:


Wszystkie podpisy zdobyłam osobiście podczas LGP w Wiśle w 2015 roku.

I teraz powiem Wam, jak to było i jak było. Bo ja w ogóle nie planowałam w tym roku jechać na skoki. Planowałam siedzieć w swojej pracy marzeń (którą rzuciłam, swoją drogą) i za psie grosze harować od rana do nocy. No ale pojechałam. I dostałam się do tak zwanych VIP-ów. Dostałam akredytację, nie płaciłam za bilet, a wszystko rozgrywało się centymetry ode mnie. Przysięgam. Płaciłam tylko za bilet na pierdolino (okazyjne dwie dychy!!!) i nocleg w najpiękniejszym miejscu na świecie. Kurna, ludzie, ja nie ogarniam, jak to się stało. M.J. miała więcej szczęścia niż rozumu i cudem jest nie to, że ja się w tych VIP-ach znalazłam, ale że ja tam cokolwiek zdobyłam. I że nie padłam na zawał wracając do hotelu, bo musiałam zapieprzać trzy kilometry pieszo, nocą, przez las. No, przez las było jakieś pół drogi, ale dżizys! Bo to wiadomo, co tam się czai? Niedźwiedzie, barszcz Sosnowskiego, napalony Peter Prevc? Nie wiem, co gorsze.
Byłam tam z koleżanką, która za skokami nie do końca teges, ale za to miała samochód i dobrze znała okolicę, więc pokazała mi różne zakątki. Co za tym idzie: całodobówki pod hotelem nie było. Nie tym razem.
Same skoki... no cóż, wyczuwam modę na Dawida Kubackiego. ;) Poza tym Wisła to nie Zakopane, nie było tej genialnej atmosfery, ale z drugiej strony była lepsza widoczność - nie atakowały mnie flagi ze wszystkich stron.
Dobra, resztę napiszę przy części drugiej. Niech no ja to tylko ogarnę...

Pozdrawiam (i jaram się na nowo!)
M.J.

piątek, 1 maja 2015

Pani Danuta Szaflarska (!)

Można powiedzieć, że zwykłam pisać do Was od święta.
Można powiedzieć, że o Was zapomniałam (chociaż nie zapomniałam, ale przecież można tak powiedzieć. Wszystko teraz można).
Można powiedzieć, że ten wpis jest moim powrotem.
A skoro powrót, to najlepiej huczny! 
Miałam do wyboru napisać o wspaniałym muzyku, gwieździe disco polo (serio), dwóch zdolnych młodych aktorach (i jednym trochę mniej młodym, ale też zdolnym) lub o Legendzie. Wybrałam to ostatnie.


Podpis został zdobyty osobiście.

Panią Danutę spotkałam znienacka. Przyszła do miejsca, w którym akurat byłam. Umówiła się tam z kimś, chcąc-nie chcąc usłyszałam, że było to rodzinne spotkanie. Byłam dosyć blisko ich stolika, a oprócz tego mówili raczej głośno i wyraźnie (jak to na wybitną aktorkę przystało). Wiecie, najbardziej urzekło mnie to, o czym mówili. Nie jestem wredną świnią, nie słucham cudzych rozmów, bo mnie nie interesują, ale czasem po prostu nie da się ich nie słuchać (pozdrawiam wszystkich krzykaczy telefonicznych z komunikacji miejskiej). Na każdym rodzinnym spotkaniu padają teksty typu "A słyszałaś, stryjeczny brat męża cioteczki Marysi zmarł... a jego wnuk, wiesz, ten Stasiek co ma to gospodarstwo na Mazurach ponoć ma się żenić". Pani Szaflarska i jej goście rozmawiali o kulturze, o historii, o teatrze, o górach, o ulubionych miejscach w Warszawie i na świecie.
Wiem, że nie powinnam była przerywać tego spotkania. Kiedy jednak zbierali się już do wyjścia pomyślałam, że więcej taka okazja może się nie powtórzyć, a ja nie darowałabym sobie do końca swojego życia. Grzecznie więc przeprosiłam i poprosiłam o podpis w zeszycie.
Komentarz Pani Szaflarskiej: "Ojej... ale nabazgrałam..."
Ujęła mnie swoim ciepłem, dowcipem, bystrym, młodzieńczym spojrzeniem. Pomimo trzech cyferek w metryczce trzyma się wspaniale.
Wszystkiego dobrego, pani Danuto! Spotkać Panią to zaszczyt.

Pozdrawiam
M.J.

niedziela, 21 grudnia 2014

Krzysztof Zalewski, Glenn Close

Ahoj! Jak tam Wasze... pierniki, pierogi, czy co się tam klei pod koniec grudnia? Dobrze? No to dobrze. Mam nadzieję, że zajrzycie tu jeszcze na chwilę. 
Byłam ostatnio na fajnym koncercie. Nawet dwóch. I sztuce teatralnej. Dżizs, jaka ja się kulturalna zrobiłam, muszę się jakoś zchamić. Podróże kręcą Was trochę bardziej od rock'n'rolla, jak widzę. Co powiecie na film i trochę alternatywnego grania?


Podpis zdobyłam osobiście po jednym z koncertów.

 - Idę na koncert.
 - Czyj?
 - Krzyśka Zalewskiego.
 - O Boże, czyj? Znowu jakaś nowa gwiazda, wyrwał się nie wiadomo skąd, pierwszy raz o nim słyszę...
 - Wygrał kiedyś drugą edycję "Idola", miał wtedy takie bardzo długie włosy...
 - To on?! Ej, on jest świetny, też bym poszła!

Tak wyglądała moja rozmowa ze znajomymi za każdym razem, gdy wspominałam im, że idę na koncert Krzyśka.
Krzysztof Zalewski to bardzo fajny facet. Bardzo, bardzo. Nie chodzi tylko o to, że jest cholernie przystojny, chociaż - stety albo niestety - naprawdę jest. Przede wszystkim jest fenomenalnym artystą. Jest bardzo, bardzo muzykalny i bardzo utalentowany. Śpiewa genialnie. Koncert, na którym byłam, był aktem solowym, na dodatek akustycznym. W skrócie rzecz ujmując, gość musiał być jednocześnie perkusją, gitarą prowadzącą, basową, rytmiczną, głównym wokalistą i trzyosobowym chórkiem. I wiecie co? Dał radę. Jak widać nie tylko CeZik to potrafi. ;) Wszystkie wokalizy i skrajnie wysokie/niskie dźwięki w jego wykonaniu wywoływały u mnie ciarki. Cover "Hallelujah" mnie rozczulił, a gdy Krzysiek na bis dowalił jeszcze "Highway to Hell", miałam ochotę wyrwać krzesło i skakać, skakać, skakać (przypominam, dalej mówimy o koncercie akustycznym)! Po koncercie okazało się, że jest nie tylko świetnym muzykiem, ale też świetnym facetem.
Jeśli lubicie ciekawe granie - polecam. Live i nie-live, bo moja płyta w odtwarzaczu już się trochę zdarła.
Macie tu Krzyśka kiedyś, Krzyśka teraz i Krzyśka pomiędzy:



Wysłałam: 25.10.2014r. LOR, SASE, fotografia
Czekałam niewiele ponad miesiąc.
Adres: via 'A Delicate Balance'

Cruella de Mon! Lub, w wersji oryginalnej, de Vil. Kiedyś znienawidzona wariatka, dziś jeden z ulubionych czarnych charakterów ever. Postać tak charakterystyczna i wyrazista, nie tylko ze względu na włosy, które są inspiracją dla naszych rodzimych wanna-be's. Wspaniała! Wielka! Wybitna Glenn Close, nie będąca klasyczną pięknością, potrafiła jednak podbić Hollywood wieloma granymi przez siebie postaciami. Jest też, niestety, jedną z tych Wielkich Przegranych. Mówię tu oczywiście o braku statuetki Oscara, która kiedyś jeszcze coś znaczyła i która należała się jej niejednokrotnie.



Dobra. Jest grudzień. Pomimo mojej antyświąteczności, życzę Wam wszystkiego dobrego. Naprawdę Wam życzę! Wszyscy myślą, że jestem w tym ironiczna, ale ja czasem umiem serio. I to jest właśnie ta chwila.
Życzę Wam dużo szczęścia. Nie tylko na nadchodzące dni, życzę Wam szczęścia w ogóle. Życzę Wam słońca, niespóźniających się pociągów, braku korków na "Zakopiance", tańszych biletów na PKS, nietuczących słodyczy, nierozwiązujących się sznurówek. Życzę Wam otwarcia drugiej linii metra, życzę Wam bezpiecznych wyjazdów i bezpiecznych powrotów. Życzę Wam wielu marzeń i wielkiej determinacji w ich spełnianiu. Być może najbliższy tydzień jest dla Was czymś wyjątkowym, a być może po prostu kilkoma dodatkowymi wolnymi dniami. To nie ma dla mnie różnicy. Życzę Wam dobra na co dzień, nie od święta.

Pozdrawiam
M.J.


wtorek, 25 listopada 2014

The Baseballs

Witajcie w tym nie do końca radosnym dniu. Co ja gadam, ten dzień ni cholery nie jest radosny. Rano usłyszałam tę wiadomość i do tej pory nie mogę się pozbierać... Takie są jednak koleje losu, coś się kończy, coś się zaczyna... Jedno życie odchodzi, drugie przychodzi. Najwięcej na ten temat może powiedzieć Taylor Hamilton-Forrester, bowiem ginęła już cztery razy. Tak, moi drodzy. Moda na sukces znika z anteny [*] (internetowy znicz jest tu jak najbardziej na miejscu, serio).


Dziś mam dla Was podpisy trójki fantastycznych facetów. Zdobyłam je osobiście po ich koncercie w warszawskiej Stodole w ubiegły poniedziałek. Przy okazji widziałam ich w samej bieliźnie, a później dostałam kilka buziaków. I nic więcej Wam na ten temat nie powiem. Hi hi.
Gdyby nie fakt, że byłam na Bon Jovi i Aerosmith (chwalę się, gdyby ktoś nie skumał), to śmiało powiedziałabym, że to był najlepszy koncert na jakim byłam. Tak to niestety, chłopcy muszą się zadowolić drugim miejscem (Aero jest numerem jeden, a Bon Jovi są zawsze poza wszelkimi rankingami).
Od dawna wiedziałam, że robią świetną muzykę. Ale to, co słyszycie na płytach i jutubowych nagraniach jest góra jedną piętnastą tego, co dzieje się na ich koncercie. Nie ma tego dystansu widz-gwiazda, to jest jedna, wielka impreza, gdzie kilkaset osób bawi się na tym samym poziomie, łącznie z muzykami i technicznymi. Cały czas jesteście wciągani w zabawy i słowne potyczki, trenujecie ciężej niż z Chodakowską, oglądacie striptiz (no, niestety w wersji mini), pożar i pokaz fryzjerstwa lat sześćdziesiątych. Na dodatek przenosicie się w czasie, czyli doświadczacie niemożliwego. Polecam każdemu.
Wiecie, piszę tę notkę (znów to przebrzydłe słowo) już chyba drugą godzinę. Mam miliard innych zajęć, albo po prostu wyszłam z wprawy. Kończ Waść, wstydu oszczędź.


Pozdrawiam
M.J.


Edit: Ej, ej! To jest wpis numer STO! Dzięki i do następnych (dwu)stu! - Wasza EmDżej.

czwartek, 25 września 2014

Zenon Martyniuk (Akcent), Robert Sasinowski (Skaner)

Tak, to ja. Proszę nie spluwać i nie przecierać monitorów, nic tu się nie dzieje. Po prostu obawiam się, że wróciłam. Co najmniej na dwa wpisy! I od razu strzelam z grubej rury. Zastanawiałam się czy potraktować Was ambitnie, czy może lekko, łatwo i przyjemnie. Wybrałam tę drugą opcję, bo jestem leniwą świnią i nie chce mi się męczyć, hi hi. O jeżu, mam nadzieję, że mój potencjalny szef nigdy tego nie przeczyta, bo przecież w siwi i innych motywacyjnych brejach uchodzę za osobę ambitną i pracowitą (jak każdy). Boże, naprawdę nie będę mogła posłużyć się tym blogiem jako próbką moich zdolności.



Oba podpisy zdobyłam osobiście.
W latach dziewięćdziesiątych można było wychowywać się na dwa sposoby: albo przy prostych, polskich rytmach, albo przy napływających ze wszystkich stron produktach amerykańskiej popkultury. Do tych drugich w mojej ówczesnej sytuacji nie miałam dostępu, musiałam się więc zadowolić rodzimym nurtem ogólnie pojętego disco polo, na którego czele stał wówczas piękny Zenon M. ze swoim zespołem Akcent.
Ej, z niego naprawdę był piękny mężczyzna, jak mawiała matka mojej przyjaciółki. Ale ja zawsze miałam słabość do długowłosych. Oczy miał takie jasne... no dobra, może i nie był Najlepiej Ubranym Mężczyzną Roku, ale co ja poradzę, w sumie wtedy była taka dziwna moda. No i piosenki miał zgodne z definicją - lekkie, łatwe i przyjemne, ale przy tym jakieś takie... inne. W pozytywnym sensie, oczywiście. Jedni śpiewali, że jestem szalona, a on śpiewał, że największym skarbem jest wspomnienie. Śpiewał też inne rzeczy, ale jak zaczniemy się zagłębiać w ten temat, to mogę się nie wybronić swoimi argumentami.
TAK CZY INACZEJ, poszłam na ten koncert głównie ze względów sentymentalnych.
A, jeszcze Skaner. Ej, Skaner to też był gość! Pamiętam jak zrobiłam z siebie idiotkę przy całej podstawówce przy akompaniamencie jego piosenki. On śpiewał co prawda o lodach na patyku, więc może nie zagłębiajmy się w ten temat, ale to też był gość. Taki boy. American Boy.





Uff, skończyłam ten wpis. Boże, trzeba było jechać ambitnie, może bym się mniej nad tym zmęczyła...

Pozdrawiam
M.J.

czwartek, 1 maja 2014

Bracia, Boleslaw Krawczyk

Wybrałam się dziś na grilla. Cała masa... różnych pysznych rzeczy do picia i jedzenia wylądowała w moim koszyku, na nich kocyk, aparat i balsam do opalania. I było pięknie! Było naprawdę cudownie! Przez pierwszą godzinę. Później żałowałam, że nie wzięłam ze sobą kożucha. No cóż, zima zaskoczyła grillowców na Mazurach (przy czym nie wiem, czy istnieje słowo "grillowiec", ale udawajmy, że tak). Dzisiaj notka dość niemrawa pod kątem autografów, ale co ja na to poradzę, że nie mam dla Was żadnej petardy. W następnym wpisie będzie coś prosto z Hollywood, ale póki co musicie się zadowolić czymś z naszego rodzimego padołka.

Wysłałam: 17.03.2014r. LOR, SASE
Czekałam 17 dni.
Adres: Rock House Entertainment

OJESU jak ja kocham głos Piotra C. Bo - jeśli mam być szczera - ich zespołowe dźwięki raczej średnio mi podchodzą. Prócz jednej piosenki. Ale ten głos? Gdyby nawet Piotrek śpiewał instrukcję obsługi kserokopiarki na melodię "Ona sprząta dla mnie czy cokolwiektam robi" to i tak byłabym zachwycona. To jest ten typ głosów, przy których mam ciarki na każdym dźwięku. Tak przy okazji - Piotrek, jeśli kiedykolwiek to przeczytasz (co jest oczywiście cholernie wątpliwe, ale jednak): zaśpiewaj coś Springsteena!

Nie szukajcie w wyszukiwarkach. Ten gość nie ma nawet notki w Wikipedii. Ale kurde, jeśli ten ogromny napis jest prawdą, jeśli jeździł na rowerze przez 24 godziny bez przerwy chociażby na głupie, krótkie siku, to ja mam do niego wielki szacun. Wielki. Bo dla mnie dziesięć minut to dużo. Taki ze mnie sportowiec.

PS Bardzo nie lubię 'Nothing Else Matters' w oryginale. A w tej wersji ją polubiłam. ;)

Pozdrawiam
M.J.

środa, 23 kwietnia 2014

Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Jan Ziobro

Dziś sportowo. Znowu. Jak to tak, przecież ja i sport to wiecie, my tak razem to nie bardzo. Ale ja i sportowcy to inna bajka, tu już bardzo-bardzo. ;)
Dobra, nie mam wielkiego pomysłu na ten wpis. Napiszę tylko to, co trzeba. Wybaczcie.

Pewnego pięknego dnia spotkałam się z trzema niesamowitymi facetami... ;) I tak w moim zbiorze po raz kolejny zagościły podpisy Kamila i Dawida, a dodatkowo także Janka. Nie wiem, dlaczego zdjęcia wyszły takie, jakie wyszły. Technika mnie nie lubi.
Nie będę się po raz enty rozpływała nad cudownością Kamila (chociaż jak wspominam tamten dzień to NAPRAWDĘ o to trudno). I od razu sprostuję: nie pchałam się do niego. Ani po autograf, ani po wspólną fotkę. Tak po prostu... wyszło. Los chciał, że jak zbliżyłam się do początku kolejki, to Dawida akurat zmienił Kamil i chcąc-nie chcąc (nie chcąc, aha, kogo ja oszukuję) zrobiłam sobie zdjęcie z Kamilem. Z Dawidem też, bo trzeba mieć tu, a nie tu (dobra, to powiedzenie bez pokazywania ma niewiele sensu).
Chłopcy są naprawdę cudowni! Tylu ludzi na raz to ja chyba nigdy w życiu nie widziałam, a oni z uśmiechem na ustach każdemu odpowiadali, z każdym się witali, przytulali i tak dalej (wiem, że pewnie w umowie pod gwiazdką mieli to, że nie mogą narzekać, ale still). Kilka długich, ciężkich bądź co bądź godzin, a oni dalej z niesłabnącym entuzjazmem.
Ojej, miałam ich nie wychwalać.

Pozdrawiam
M.J.

PS 13 lajkerów! Szok, niedowierzanie, halucynacje z niedożywienia. Zapraszam do działu "Wymiana".

wtorek, 1 kwietnia 2014

Urszula Sipinska, Kabaret Hrabi

Okej, kolega Arkadiusz mnie tu molestuje [molestowanie - zachowanie naruszające godność osobistą poprzez natrętne i uporczywe naprzykrzanie się - Wikipedia, dostęp 01.04.2014r., godz. 21:44], żebym dodała wpis na jego cześć. Ba! Każdy by chciał. A na taki zaszczyt trzeba sobie zasłużyć. No dobra, on chyba trochę zasłużył. Trochę.


Wysłałam: 30.09.2013r. LOR, SASE, 2 fotografie
Czekałam prawie 5 miesięcy.
Adres: prywatny... w pewnym sensie. ;)

Znacie takiego weselno-dniomatkowego wycierucha "Cudownych rodziców mam"? To jest naprawdę ładna piosenka. Płakałam, kiedy ją pierwszy raz usłyszałam. A później usłyszałam ją jeszcze pierdyliard razy na każdym apelu dla rodziców, każdym zakończeniu roku szkolnego, każdym szkolnym balu, każdym ślubie, każdym weselu i generalnie na WSZYSTKICH kiczowatych imprezach świata. W każdym razie, tę piosenkę właśnie śpiewa(ła) Pani Sipińska. Wolała - cytuję, aczkolwiek nie wiem, czy dobrze - "zaskoczyć wszystkich, że już nie śpiewa, niż po latach zaskakiwać wszystkich, że jeszcze śpiewa". Poświęca się teraz innej branży. Takiej bardziej... wyuczonej. W tych dwóch zdaniach kryła się wskazówka odnośnie do adresu, gdyby ktoś chciał zapytać.
Wracając - lubię Panią Ulę. Głównie za tę piosenkę:


No bo jest taka ładna. Piosenka. Pani Ula w sumie też, no bo ten makijaż na oku, taki ładny!


Podpis zdobył dla mnie kolega Arkadiusz w swej łaskawości i dobroci. Adresu bloga (ani domu) Arkadiusza nie podaję, no bo ile można?

A teraz proszę o chwilę radości i zachwytu nad kolegą Arkadiuszem. Wychwalajmy go pod sufity, zaśpiewajmy "Sto lat", zróbmy owację na stojąco, obsypmy płatkami róż, oblejmy szampanem, zaplećmy wieńce laurowe, rozłóżmy czerwone dywany, po których mógłby stąpać bosymi stopami.
Ojej, dziś Prima Aprilis? Naprawdę? Nie miałam pojęcia...

Hrabi to czwórka absolutnie genialnych ludzi. Od lewej (to ta przeciwna do prawej): Bajer, Aśka, Lopez, Kamol. Byłam, widziałam, płakałam (ze śmiechu głównie, aczkolwiek chyba nie jedynie), POLECAM JAK KSIĄDZ SWOJE RADIO. O nich mogłabym długo. Wolałabym jednak wstawić jakiś skecz popierający moje argumenty. Łatwiej będzie odesłać Was do jutuba, bo jest tego za dużo. Na koniec wstawię jeden z ostatnich skeczów (ciekawostka językowa: mówi się skeczów, nie skeczy i meczów, nie meczy) kabaretu. Polecam zwłaszcza przed wyjściem na jakąś potańcówkę. Czysta prawda.
PS Kiedy pierwszy raz zobaczyłyśmy to z mamą w telewizji to sąsiadka przyszła zapytać, co się stało. A to tylko był nasz śmiech.


Śmiejcie się jak najwięcej!
Pozdrawiam
M.J.

PS Arkadiusz, dzięki!

poniedziałek, 24 marca 2014

Sven Hannawald, Dawid Kubacki, Vladimir Buril

Ale się prosicie o nowy wpis, no, no, kto by pomyślał? Dziś będzie w sumie krótko. Nie mam żadnych nadzwyczajnych wynurzeń do przekazania. Życiowych prawd tym bardziej. Może poza jedną: zielona herbata jest smaczna i zdrowa.

Podpis zdobyła dla mnie moja Agnieszka, której po raz kolejny bardzo dziękuję, chociaż wiem, że i tak tego nie przeczyta (moich znajomych nie kręci czytanie mojego bloga, co jest w sumie smutne).
Niestety nie udało mi się być na tym spotkaniu. Z jednej strony cholernie żałuję (bo uwielbiam Svena, o czym już pisałam, chociaż niezbyt rozlegle), z drugiej może to i lepiej. Jeśli chodzi o angielski to ja nie jestem jakiś nejtiw spiker, a kiedy Sven spojrzałby na mnie tymi swoimi cudnymi oczami, to chyba nie wydukałabym nawet haj, Sven, ołmajgasz, ju ar grejt.
Jeśli chodzi o Svena, zawsze będę na tak. Jego reakcje... fakt, mogły budzić kiedyś niechęć (zero skojarzeń z Gregorem S., co Wy). Nie można było mu jednak odmówić talentu, stylu, techniki, hektolitrów potu wylewanych przy pracy. Wiecie co? On miał cholernie ciężkie życie. Nienawiść polskich kibiców, zaraz później skrajne uwielbienie polskich kibiców, wielkie boom na Hannawalda, anoreksja (bądź plotki o niej), depresja (?) i masa, masa innych rzeczy, o których teraz nawet nie pamiętam, bądź pamiętam źle, więc się nie wypowiem, żeby nie wprowadzać w błąd. Prócz uwielbienia mam do niego ogromny, ogromny szacunek i podziw. Chcę przeczytać tę książkę. Tak bardzo chcę przeczytać tę książkę.

Podpis zdobyłam dzięki wymianie z Wiktorią, której po raz kolejny bardzo dziękuję.
Dawid jest skoczkiem, którego nie ogarniam. W co drugim konkursie zajmuje 31. miejsce (przeanalizujcie sobie, bez kitu), skacze słabo, lub przeciętnie. Jak przyjdzie co do czego to spina poślady, nie wiem, coś się z nim dzieje tam w środku, BOOM, skacze jak marzenie, a później... znowu 31. W Zakopanem był (i nadal jest) moim bohaterem zawodów drużynowych. Wiem, że jest dobry i drużyna może na niego liczyć, ale ja go po prostu nie ogarniam.
Zapomniałabym. Jego sponsor, Manner, produkuje najlepsze wafelki na świecie. Nie, czekajcie. To nie są wafelki. To jest kawałek Nieba. Największa z dobroci. Najcenniejszy ze skarbów. Jejku, nie wie co to rozkosz, kto nie jadł wafelków Mannera. (Sypię reklamami na prawo i lewo, a nikt mi za to nie płaci. Taki skandal...)
PS Dawid ma piękne usta, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie.

Podpis zdobyty został osobiście.
Pamiętacie historię o znajomym kogoś dla mnie znajomego? Cóż, wygląda na to, że ten ktoś znajomy oraz jego znajomy postanowili pamiętać o mnie (chyba) na stałe. A że podpisy są zbierane w miejscu zapomnianym przez ludzkość, to nie można tu mówić o jakiś spektakularnych nazwiskach (chociaż ostatnio był tam Krzysiek Hołowczyc, chyba zabłądził). Niemniej miło mi, że mam kogoś znajomego, kto o mnie pamięta, a ten znajomy kogoś znajomego, którego raz poprosił o przysługę, a ten znajomy znajomego pamięta o znajomym i jego znajomym oraz o słowie, które dał znajomemu, sprawiając radość znajomemu znajomego, czyli mnie. Chociaż nie ukrywam, że moja radość byłaby większa, gdybym chociaż wiedziała, kim są ludzie ze zdjęć.

Pozdrawiam
M.J.

niedziela, 2 lutego 2014

Kamil Stoch, Anders Bardal, Maciej Kot

Pozdrawiamy. Ja i mój wyrostek robaczkowy, który od środy nie może się zdecydować czy chce zostać wycięty, czy jednak nie.
A tak poza tym to właśnie to może być jedyna wolna chwila jaką mam od kilku tygodni i jaką będę miała przez kilka kolejnych, więc ja bym się na Waszym miejscu cieszyła, że poświęcam ją czytelnikom MJ's collection. Serio.
A jeszcze poza tym, dzisiejszy wpis będzie poświęcony tej - cytuję -"całej walizce autografów", jaką miałam przywieźć. Wiecie co? Nie miałam pojęcia, że tak ciężko jest złapać skoczków narciarskich (eureka, byłam w Zakopanem). No cóż, najwyraźniej skoki teraz w modzie. Albo skoczkowie. Zamiast walizki (której nawet nie miałam, tak swoją drogą) przywiozłam tylko trzy autografy. I całą masę pięknych wspomnień i spełnionych marzeń, chociaż to Was akurat nie obchodzi.


Kamil jest najukochańszy na świecie. Tyle powiem. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze dlatego, że... no cóż, jest Kamilem, któremu przecież kibicuję od kiedy pamiętam, a po drugie dlatego, że w "kolejce" do niego stało chyba z pięćdziesiąt osób (drugie tyle wyszło już od niego zanim wpuścili mnie za magiczne barierki) i każdej z nich cierpliwie podpisywał wszystkie podsuwane przedmioty, a później jeszcze się z każdym fotografował. Każdemu odpowiadał na potencjalne pytania, każdemu dziękował za dobre słowa i w ogóle żadnego zadzierania nosa, które się niektórym przydarzało (zero nazwisk tym razem, po prostu większość skoczków nie podchodziła do kibiców).
Na temat Andersa mam niewiele do powiedzenia. W sobotę był dość, hm... markotny, ale mimo wszystko podszedł do niewielkiego tłumu nawołujących go fanów. A właściwie fanek. I kibicek, bo ja zdecydowanie określam się tym drugim terminem. Tym zapunktował. Chociaż nie musiał, ja i bez tego go bardzo lubię. W niedzielę za to widziałam go w zdecydowanie lepszym humorze. ;)
Z Maćkiem nie spędziłam zbyt wiele czasu, więc nie wypowiem się na jego temat. Ale z tego co widziałam do niego też była całkiem spora kolejka, a nikomu nie odmówił podpisu. :)
Uwaga, w tym miejscu zaczyna się fala Narzekań i Wyżaleń M.J., którą śmiało można opuszczać. Albo czytać. Zapraszam, jakby co.
Z tego miejsca pragnę gorąco pozdrowić pana, który powiedział do Kamila "ciężkie życie Gwiazdora, co?". FACET, SERIO? GWIAZDORA? Ciesz się, że stałeś daleko, bo tyłek bolałby Cię do dziś. Dobra, ja już nie będę wracała do tematu Piotrka Żyły i całego "łał" wokół jego "śmiesznych wypowiedzi". Myślałam, że będę mogła sobie to darować, ale jednak nie mogę. Jeszcze parę lat temu, kiedy nasi chłopcy z Kamilem na czele (sorry, ale taka prawda) za przeproszeniem klepali bulę i w moim - dość szerokim - otoczeniu tylko ja im wiernie kibicowałam powtarzając, że oni niedługo będą skakać jak marzenie, wszyscy, kurna, WSZYSCY moi krewni i znajomi pukali się w łeb powtarzając, że jestem idiotką. Większość Polaków prześcigała się w wymyślaniu coraz to bardziej prześmiewczych haseł i nie wciskajcie mi kitu, że było inaczej. A później był Liberec 2009, Planica 2009, chłopcy się rozkręcali, skakali coraz lepiej, coraz równiej, a później Zakopane 2011 i nagle się okazało, że wszyscy im kibicowali od lat. BOŻE, może jestem przewrażliwiona, ale nic mnie tak nie denerwuje, jak pseudo-ludzie. Pseudo-kibice, pseudo-kolekcjonerzy, pseudo-fani, pseudo-metalowcy, pseudo-znawcy. To jest takie... polskie. Wychodzi na to, że chyba nie jestem patriotką.

Pozdrawiam
M.J.

PS WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO DLA MOJEGO KOLEGI ARKADIUSZA, KTÓRY WŁAŚNIE DZIŚ SIĘ STARZEJE (znaj me serce).

środa, 15 stycznia 2014

Dorota Kolak, Marian Opania, Lidia Chojecka

Tik-tak, tik-tak, takie opóźnienie! Zupełnie zapomniałam o MJ's collection. Publikuję dzisiaj, bo: 1) już czas 2) jutro wyjeżdżam i nie chcę robić zaległości z podpisami, bo z tego wyjazdu zamierzam przywieźć caaaaałą walizkę autografów. ;)
Przy okazji zachęcam Was - jak poprzedniego roku - do oddawania 1% podatku na Stowarzyszenie Pomocy Społecznej i Ochrony Zdrowia im. św. Łukasza. Więcej moich gorących namów, wylewów i zalewów możecie znaleźć tutaj.

Wysłałam: 7.12.2013r. LOR, SASE, fotografię
Czekałam miesiąc.
Adres: Teatr Wybrzeże

Tak, wiem, że Pani Dorota jest teraz "na fali" jeśli chodzi o autografy i do niedawna wyskakiwała z każdego bloga, ale ojejku. Ta babka jest fantastyczna. To już nie chodzi o to, czy ona gra wariatkę (przy czym nie znoszę tego słowa), alkoholiczkę, działaczkę społeczną czy teściową jakiejś Żabci. Czy na ekranie nosi eleganckie kiecki za kilka tysięcy czy sieciówkowe, kolorowe gatki do biegania. Jej, ona jest taka profesjonalna. Przykłada się do najmniejszego szczegółu i tworzy postać od podstaw. Co dwa dni kursuje z jednego krańca Polski na drugi, gra w teatrach, serialach, filmach i kto to raczy wiedzieć, co ona jeszcze robi. Dorota Kolak zagina czasoprzestrzeń i bardzo jej tego zazdroszczę!

Wysłałam: 21.10.2013r. LOR, SASE, 2 fotografie
Czekałam 2 miesiące
Adres: Teatr Ateneum

Ja nie wiem. Pana Opanię się po prostu lubi i choćby się bardzo, bardzo chciało, nie potrafi się jednoznacznie stwierdzić za co. Może za uśmiech. Może za taką mądrość bijącą z jego twarzy. Może za takie naturalne ciepło i respekt. A może zwyczajnie za talent aktorski, co byłoby trochę nudnawe?

Podpis został zdobyty osobiście.

Z całym szacunkiem dla jej Pani, ale niewiele o niej wiem. O niej i jej osiągnięciach, które wcale nie są takie małe. Gdzieś się wczytałam, ze piąte miejsce, że Olimpiada, że Halowa Mistrzyni, że rekordzistka, ale wiecie... ja już to mówiłam parę razy: ja i sport niespecjalnie się lubimy.
Znajomy kogoś dla mnie znajomego miał możliwość spotkać się z Lidią. Pamiętając o tym, że zbieram autografy, ten ktoś dla mnie znajomy poprosił swojego znajomego, żeby wziął podpis dla znajomego swojego znajomego, tym samym znajomemu dotrzymując słowa, a temu znajomemu sprawiając radość. Ot, prosta historia.

Pozdrawiam
M.J.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Krzesimir Debski, Anna Jurksztowicz

Szybko, co? Sama się dziwię, że nowa notka (szczerze nie znoszę tego słowa, ale jak to inaczej nazwać? Na pewno nie odcinkiem, a i "notatka" nie bardzo tu pasuje...) pojawia się po zaledwie ośmiu dniach. Co zrobić, listonosz zawitał dziś do mnie po raz kolejny (i to wcale nie ze zwrotem!) i wydłużył moją Listę Autografów Na Spisanie (skrót brzmi tak jak brzmi bardzo nieprzypadkowo).


Podpisy zostały zebrane osobiście po koncercie w pobliskiej miejscowości.
Pan Krzesimir od kilku dni jest na samym szczycie mojej osobistej Listy Osób, Które Zaskakują Mnie Pozytywnie i Nie Mam Pojęcia Dlaczego Kiedykolwiek Mogłabym Myśleć, Że Ci Ludzie Są Nadęci.
Poważnie, jestem O-CZA-RO-WA-NA tym człowiekiem. Zawsze wiedziałam, że jest genialnym kompozytorem i tak dalej, ale nie sądziłam, że ma tak ogromne poczucie humoru i dystans zarówno do siebie jak i do swojej twórczości. Jeśli będziecie mieć okazję, idźcie na jego koncert. Posłuchacie nie tylko fantastycznej muzyki, ale też uśmiejecie się do łez. ;)
Ciężko było mi się zdecydować na któryś z jego utworów, ale wybieram ten - na koncercie zagrany był jako pierwszy i chyba najbardziej mnie oczarował. Tak przy okazji - muzyka to najmocniejszy (jedyny mocny?) punkt tego filmu. Stety albo niestety.


Pozdrawiam
M.J.

PS Zapraszam do zakładek/działów "Wymiana" i "Moja kolekcja" które są aktualizowane na bieżąco - nawet o nieopisane jeszcze zdobycze.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Marek Piekarczyk, Tomson i Baron

Boże, siedem autografów w ciągu pięciu dni. Gdyby nie fakt, że przytrafiło się to właśnie mnie (HA!), to pewnie nie uwierzyłabym w tyle dobroci ze strony ogólnie pojętego losu i łutu szczęścia. W każdym razie mam już niewielką kolejkę do opisania (również listonosz się do mnie ostatnio uśmiechnął, a jakże), więc czym prędzej (a'propos "czym prędzej" - mam ochotę na oglądanie filmów świątecznych. Zawsze dopada mnie to latem.) dodaję nową notkę. Dziś podpisy trzech fantastycznych facetów, którzy wywarli na mnie ogrooomne wrażenie.


Podpisy oczywiście zostały zebrane osobiście na planie programu The Voice of Poland.
TELEWIZJA KŁAMIE. Tyle Wam powiem. Na żywo Baron jest jeszcze przystojniejszy, Tomson jeszcze sympatyczniejszy, a Marek jeszcze bardziej... nie wiem, przyjazny? Marek w ogóle jest genialny, chociaż podpadł mi jednym zdaniem... no, ale to już nasza słodka tajemnica... ;)
Pozostałe Panie mi umknęły, ale wszystko przede mną... 
Dobra. Słów kilka od Wróbla Ćwirka (Boże, poczucie humoru też mnie już opuszcza...). Jeżeli kiedykolwiek powiedziałam jakieś złe słowo, CHOCIAŻ słowo na któregokolwiek z jurorów The Voice to przepraszam. Przepraszam, przepraszam, przepraszam. To jest piątka przesympatycznych ludzi, kochających swoją pracę i podchodzących do niej poważnie. To właśnie dzięki nim na planie panuje naprawdę luźna i wesoła atmosfera. Nie dało się tam nudzić. Poważnie współczuję montażystom, bo będą musieli sporo czasu przeznaczyć na wycinanie absolutnie genialnych fragmentów z udziałem jury, z których dałoby się spokojnie zrobić co najmniej dwa "zakulisowe" odcinki. Jesienią oglądajcie Voice of Poland, bo naprawdę warto!

Pozdrawiam
M.J.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Kabaret Moralnego Niepokoju, Magda Stuzynska

Wiecie, kiedy jakiś czas temu przeczytałam, że Bartek pomimo wakacji na nic nie ma czasu, pomyślałam "e, bujda". Teraz chyba nie pozostaje mi nic innego jak wszystko odszczekać. Ja też dziwnym trafem nie mam na nic czasu, czego rezultatem jest chociażby opóźniona notka. Nie, żeby moja skrzynka pękała w szwach, ale mimo wszystko mała kolejka do opisania już się utworzyła.


Podpisy Kabaretu Moralnego Niepokoju oraz Magdaleny Stużyńskiej (nie zaliczam jej do tej grupy. Jakoś mi tam nie pasuje...) zdobyłam osobiście po ich występie w moim mieście.

Występ jak najbardziej na plus. Może to już nie to samo, co kiedyś, ale warto było pójść. Cała grupa wykonywała swoją pracę na wysokim poziomie, zero odpuszczania, zero obijania się. Po występie wyszli do fanów i bez problemu podpisywali to, co im się podsuwało pod nos, rozmawiali, żartowali, uśmiechali się (pomimo tego, że dosłownie za chwilę mieli mieć występ w innym mieście). Najsympatyczniejsza wydała mi się właśnie Magda Stużyńska. Od tej dziewczyny (nikt mi nie wmówi, że ona wygląda jak stateczna kobieta, toż to niemal nastolatka!) bije niesamowite ciepło samo w sobie, a jak zobaczyła zdjęcie, które jej podałam, to tak się do mnie uśmiechnęła, jakby nie sądziła, że ktoś może prosić ją o autograf.
Na książce "Jak zostałem premierem" chciałam mieć podpis jedynie Roberta Górskiego. Niestety panował tam taki chaos, że zanim zdążyłam zareagować, zamiast jednego podpisu miałam już trzy. Prawdopodobnie było to konsekwencją tego, że pogrążyłam się w pogawędce z Robertem Górskim (Mistrzu!), w trakcie której wyszłam na Groupie. Aż się facet cofnął. No, nieważne. Inna historia.

Pozdrawiam
M.J.