wtorek, 24 lutego 2015

Bradley Cooper

Okej, już jestem.
Pierwszy nius: oczywiście szablon. Nie powiem, żebym szalała z zachwytu, więc to kwestia tymczasowa (ale, jak powszechnie wiadomo, prowizorka trzyma się najdłużej). Po prostu miałam już dość starego, był nudny, kiczowaty i za każdym razem gdy na niego patrzyłam byłam pewna, że się porzygam.
Drugi nius: oczywiście Oskary. A właściwie to, że - uwaga - frustracji nie będzie. Nie powiem, że wygrali moi faworyci, bo takowych nie miałam. Może poza Birdmanem, bo to film naprawdę rewelacyjny. Ale sama ceremonia strasznie mnie rozczarowała. Serio, nasze rodzime Telekamery bywają ciekawsze. Uwielbiam Neila Patricka Harrisa, ale niestety nie podołał roli prowadzącego. Po ubiegłorocznej Ellen DeGeneres miał naprawdę ciężkie zadanie, starał się jak mógł, ale wypadł dość przeciętnie (nie uwzględniam momentu, kiedy wyszedł na scenę w samych majtkach. To mi się podobało :3 ). Gratuluję twórcom "Idy", ale przemowa Pawła Pawlikowskiego? Dżizas, to był facepalm. Nawet jeśli na tym świecie był jeszcze ktoś, kto nie miał naszego narodu za bandę zaczepnych pijaków, to Pan Reżyser wyprowadził go z błędu. O, zobaczcie. Znalazła się i frustracja!


Wysłałam: 17.10.2014r. LOR, SASE, fotografia
Czekałam dwa i pół miesiąca
Adres: via 'The Elephant Man', Broadway

Jest i Bradley 'Nowy Pupilek Akademii' Cooper! Serio, lubią go tam. Ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że bardzo, bardzo podobał mi się w "Snajperze". Pokazał to, czego do tej pory u niego nie widziałam. Był kompletnie nie do poznania i nie chodzi mi o dwadzieścia dodatkowo przybranych kilogramów ani o bujną brodę. Nie widziałam dobrze mi znanych głupich min, nieco tępego spojrzenia i chaotycznej gestykulacji, widziałam za to dobre aktorstwo. Do tego stopnia dobre, że przez cały seans zamiast "Bradley Cooper" myślałam "Chris Kyle". Polecam film!
PS Bradley może nie jest najprzystojniejszym facetem na świecie, ale... cholera, naprawdę świetnie wygląda w garniturze.

Pozdrawiam
M.J.

wtorek, 10 lutego 2015

Marcin Przybylski

Tak sobie kombinuję i kombinuję, ale nie mam kiedy przysiąść, a muszę przyznać, że coś dla Was szykuję. Taki sjurpriz, jak mawiają Rosjanie. W sumie nie wiem jak mawiają, bo niezbyt dobra w szkole byłam z rosyjskiego (ale nie mówcie tego mojej nauczycielce, bo - żeby było śmieszniej - skończyłam szkołę z piątką na świadectwie).
Uznałam, że ten gość zasłużył na oddzielny wpis. I to taaaaaaaaaaaaaaaaki długi!


Wysłałam: 03.12.2014r. LOR, SASE, 2 fotografie
Czekałam 3 tygodnie.
Adres: Teatr Narodowy

Kto nie zna Marcina, temu bardzo współczuję. Tak, teraz się mądrzę, a prawda jest taka, że sama poznałam go stosunkowo niedawno. Trochę głupio mi to przyznać, ale telewizja jednak czasem się przydaje. Czasem. No bo TEN program jest akurat moją słabostką. Takie guilty pleasure.
Wiecie, pisząc listy zazwyczaj stosuję pewien schemat. Listy są mniej osobiste, można powiedzieć uniwersalne. Tak jest mi łatwiej, bo gdy wysyłam list osobisty, z całym swoim emocjonalnym syfem przelanym na papier, to jest mi tak strasznie wstyd, że mam ochotę przetrzepać każdą listonoszowską (jak to się odmienia? eks-koledzy z polonu, pomóżcie!) torbę na świecie, żeby tylko ten list zabrać, podrzeć, zjeść, wyrzygać, podeptać, spalić i stojąc na szczycie Mount Everestu rozsypać popiół na cztery strony świata. Jeśli mi się to nie uda, modlę się na zmianę, żeby mój list został przeczytany i żeby zgubił się gdzieś po drodze. I rozmazał mój adres. Dlatego też nie wysłałam zbyt wielu osobistych listów w swojej zbieraczej przygodzie, ale przyznaję, kilka się zdarzyło. Poszły do naprawdę, naprawdę ważnych dla mnie osób. Nie wszystkie wróciły z powrotem, ale okej, nad tym staram się nie myśleć.
Wróćmy do Marcina. To był jeden z tych listów. Nie, inaczej. To był NAJGORSZY z tych listów. Poniosło mnie jak cholera. Był tak psychofański, że wybrałam się na sztukę z udziałem Marcina, żeby go osobiście za niego przeprosić, co w sumie wypadło jeszcze bardziej psychofańsko (ta ponura pogoda, wieczór, pusta ulica, mój błędny wzrok i potargany włos). Sama się dziwię, że odpisał. List dotarł do mnie w Wigilię, więc przynajmniej miałam powód do radości w święta.
Marcin (albo Pan Marcin, w sumie nie wiem jaką formę ostatecznie ustaliliśmy, o ile ustaliliśmy ją w ogóle) okazał się przesympatycznym facetem. Pogadaliśmy chwilę, na dobrą sprawę nie pamiętam nawet o czym, ale mam nadzieję, że nie brzmiałam już jak stalker. Pewnie o sztuce, bo muszę przyznać, jest o czym. "W mrocznym mrocznym domu" to jest to, co oglądasz bez mrugnięcia okiem i nawet bez żadnej głębszej emocji/refleksji, ale kiedy pada ostatnie słowo, kiedy aktorzy kłaniają się i schodzą ze sceny, Ty masz wrażenie, że z zaskoczenia dostałeś prosto w ryj od najlepszego boksera świata. To jest ciężar, który na Ciebie spada znienacka i potrzebujesz dobrej chwili, żeby go jakoś udźwignąć. To jest naprawdę mocna rzecz, którą bardzo polecam.
Bardzo się cieszę, że poznałam (i "poznałam" też) Marcina. Zobaczyłam go w TYM programie i od razu poszłam po radę do wujka G., bo kompletnie go nie kojarzyłam. Tym sposobem spędziłam pół nocy na oglądaniu jutubowych nagrań. Powiem jedno: gość jest FANTASTYCZNY. Dziękuję.
Dobra, kończę, bo mogłabym tak jeszcze długo. Zwłaszcza o jego głosie. Zwłaszcza o tych seksownych, dolnych rejestrach (nadal mówię o GŁOSIE, dziewczyny i chłopaki, z naciskiem na dziewczyny, ale jestem tolerancyjna jakby co). Dobra, koniec. Jeśli dotrwaliście do tego zdania to bardzo się cieszę, ale przeglądając statystyki bloga chyba w to powątpiewam.


Pozdrawiam
M.J.

PS Panie Marcinie/Marcinie - jeśli to czytasz, jeszcze raz przepraszam za ten list. Naprawdę tak uważam, ale mogłam to ująć trochę mniej (nie chcę powtarzać "psychofańsko", ale nic innego nie przychodzi mi do głowy)... emocjonalnie (o!). ;)