czwartek, 25 września 2014

Zenon Martyniuk (Akcent), Robert Sasinowski (Skaner)

Tak, to ja. Proszę nie spluwać i nie przecierać monitorów, nic tu się nie dzieje. Po prostu obawiam się, że wróciłam. Co najmniej na dwa wpisy! I od razu strzelam z grubej rury. Zastanawiałam się czy potraktować Was ambitnie, czy może lekko, łatwo i przyjemnie. Wybrałam tę drugą opcję, bo jestem leniwą świnią i nie chce mi się męczyć, hi hi. O jeżu, mam nadzieję, że mój potencjalny szef nigdy tego nie przeczyta, bo przecież w siwi i innych motywacyjnych brejach uchodzę za osobę ambitną i pracowitą (jak każdy). Boże, naprawdę nie będę mogła posłużyć się tym blogiem jako próbką moich zdolności.



Oba podpisy zdobyłam osobiście.
W latach dziewięćdziesiątych można było wychowywać się na dwa sposoby: albo przy prostych, polskich rytmach, albo przy napływających ze wszystkich stron produktach amerykańskiej popkultury. Do tych drugich w mojej ówczesnej sytuacji nie miałam dostępu, musiałam się więc zadowolić rodzimym nurtem ogólnie pojętego disco polo, na którego czele stał wówczas piękny Zenon M. ze swoim zespołem Akcent.
Ej, z niego naprawdę był piękny mężczyzna, jak mawiała matka mojej przyjaciółki. Ale ja zawsze miałam słabość do długowłosych. Oczy miał takie jasne... no dobra, może i nie był Najlepiej Ubranym Mężczyzną Roku, ale co ja poradzę, w sumie wtedy była taka dziwna moda. No i piosenki miał zgodne z definicją - lekkie, łatwe i przyjemne, ale przy tym jakieś takie... inne. W pozytywnym sensie, oczywiście. Jedni śpiewali, że jestem szalona, a on śpiewał, że największym skarbem jest wspomnienie. Śpiewał też inne rzeczy, ale jak zaczniemy się zagłębiać w ten temat, to mogę się nie wybronić swoimi argumentami.
TAK CZY INACZEJ, poszłam na ten koncert głównie ze względów sentymentalnych.
A, jeszcze Skaner. Ej, Skaner to też był gość! Pamiętam jak zrobiłam z siebie idiotkę przy całej podstawówce przy akompaniamencie jego piosenki. On śpiewał co prawda o lodach na patyku, więc może nie zagłębiajmy się w ten temat, ale to też był gość. Taki boy. American Boy.





Uff, skończyłam ten wpis. Boże, trzeba było jechać ambitnie, może bym się mniej nad tym zmęczyła...

Pozdrawiam
M.J.